Pieniądze. Mówi się, że o pieniądzach nie wypada rozmawiać. Tak się jakoś przyjęło, że to drażliwy temat. Szczególnie wtedy, gdy chodzi o kasę, którą to my powinniśmy dostać. A ktoś opieprza się z płatnością.
Są zawody, które mogą liczyć na zarobek ekstra i nikogo to nie dziwi (pisałem o tym ostatnio). W warzywniaku czy kiosku wymieniasz konkretny towar na konkretną sumę. Kupując online, zazwyczaj dokonujesz przedpłaty. Drogi sprzęt możesz dostać na raty. A w tzw. branży kreatywnej na zapłatę można dłuuugo poczekać. Być może to wina „kreatywnych pipek”, o których kiedyś pisałem. One akurat swoją postawą same się o to proszą. Ale tym razem nie o nich, tylko o klientach.
Wielu klientów stosuje dziwne podejście: wydaje im się, że jeżeli ktoś lubi swoją pracę, to każde branżowe zlecenie jest dla niego przyjemnością. „Lubisz pisać, prawda? Możesz napisać dla nas tę książkę o hodowli kóz, będziesz się świetnie bawił!”. Inni, widząc fakturę, są w szoku. Sądzili bowiem, że skoro współpraca z programistą trwała cztery miesiące, była owocna, strony wysyłały sobie miłe maile i przeszły na „ty”, to on tak bardzo wdrożył się w projekt, tak go pokochał, że nie będzie już chciał pieniędzy.
W każdym razie, gdy współpraca się kończy i przychodzi moment płatności, zrobienie przelewu staje się wyczynem przekraczającym ludzkie możliwości. Aby go wykonać, trzeba zbierać siły przynajmniej przez dwa tygodnie. Jeżeli starczy zapasów – to dłużej.
Dlaczego klienci ociągają się z zapłatą? Na fakturze widnieje coś takiego, jak termin płatności. Jest to data późniejsza o tydzień czy dwa od momentu sprzedaży. Może czas uświadomić niektórym firmom, że nie jest to dzień, w którym płatność ma zostać wykonana. To dzień, po którym usługodawca będzie mocno wkurwiony, że pieniądze jeszcze do niego nie dotarły.
Tymczasem znajomi opowiadali mi np. o firmie, która zawsze prosi, by faktury przesyłać pocztą. Ok, tyle że księgowość potrafi wydruk zgubić. „Skoro i tak mamy trochę czasu na zapłatę, to niech sobie poleży…” Dwa tygodnie później: „Ojej, przecież tu leżała!” Znajomi czekają dwa tygodnie (przyzwyczajeni, że pieniądze dostają na ostatnią chwilę), kolejne kilka dni po terminie (może przelew idzie?), aż w końcu dowiadują się, że faktury nie ma… I płatność się przeciąga. Nie jest fajnie, gdy mała firma trafi na kilku takich ancymonów jednocześnie. Blokuje to inwestycje, nie mówiąc o wypłatach wynagrodzeń dla współpracowników. Tłumaczenie „czekamy na zapłatę od…” jest prawdziwe, ale brzmi żenująco.
Nie rozumiem takiego podejścia. Ja sam wolę płacić od razu. Wiem mniej więcej, kiedy przychodzą do mnie rachunki, więc zawczasu ustawiam przelewy. I wcale nie z powodu jakiejś empatii wobec usługodawcy. Po prostu chcę mieć spokój. I prawdziwy stan konta, a nie powiększony o sumę, którą i tak będę musiał wkrótce przelać. Tymczasem inna sympatyczna firma, której nazwę litościwie przemilczę, domyślnie ustawia przelew na ostatni dzień płatności. Czemu nie np. na drugi dzień? A gdyby tak ustawić maksymalnie krótki termin zapłaty? Zapłacą od razu? Po co ociągać się dwa tygodnie, skoro można szybko puścić przelew? Namawiam więc znajomych, by zrobili taki eksperyment i następnym razem dali na zapłatę dwa dni.
Coś jednak czuję, że nie zaryzykują następnego razu.