Sekretem udanego życia jest zachowanie delikatnej równowagi między czerpaniem radości z towarzystwa ludzi a uzależnieniem od nich.
Równowaga w życiu to w ogóle cenna rzecz. Dlatego nigdy nie byłem w stanie zrozumieć radykałów palących tęcze ani żujących kiełki wegan. Im bardziej takie grupy walczą ze sobą, tym wyraźniej widać, jak bardzo są do siebie podobne.
Problem w tym, że niemal każdy z nas lubi – ot, tak sobie – popaść w skrajność: bo raz, że tak łatwiej, a dwa, że mózg nie lubi się wysilać bez potrzeby. Najlepszym tego przejawem jest stosunek do ludzi dla nas ważnych: po prostu nie umiemy im dać świętego spokoju.
Doskonale to widać w typowym związku, gdzie środek ciężkości stopniowo przechyla się z „zrobię dla ciebie wszystko, skarbie” na „dzielmy się po równo obowiązkami”, a potem nieuchronnie zmierza ku „znowu nie wyrzuciłeś śmieci, debilu!”. Obie strony skupiają się na własnych oczekiwaniach i potrzebach, zamiast starać się po prostu spędzać jak najprzyjemniej kolejne dni we wspólnym towarzystwie.
Gdy nachodzi rozstanie, nie potrafimy tego przyjąć do wiadomości, czujemy się, jakby nam coś skradziono. Jesteśmy tak mocno uzależnieni od drugiej osoby, że jej brak kompletnie niszczy naszą pewność siebie, radość i chęć do życia.
Jeśli myślisz, że wszyscy wokół są wredni i opryskliwi, że stale cię obrażają, że nie można na nich polegać, jeśli wymagasz od nich wsparcia… Być może prawdziwy problem tkwi w tobie.
Otóż, prawda jest taka, że absolutnie nikt na świecie nie może cię zranić, jeśli mu na to nie pozwolisz. Działa to też w drugą stronę: jeśli podświadomie pragniesz zostać zraniony, wykorzystasz ku temu pierwszą nadarzającą się okazję. Jak baba w tramwaju, która zaczyna dziesięciominutową tyradę, gdy ktoś ją przypadkowo szturchnie.
Nikt nie ma nad tobą takiej władzy, by cię zniszczyć, dopóki mu na to nie pozwolisz. A większość z nas pozwala, bo jako ludzie jesteśmy słabi i zagubieni, wciąż i wciąż szukający przywiązania do osób, które mogłyby być źródłem naszej pewności siebie. Zachowujemy się po prostu jak żebrzący o lajki blogerzy. Żenująco.
Współpracuję z whisky Grants przy ich nowej kampanii „Dzięki Tobie” – z grubsza rzecz biorąc, chodzi w niej o to, by zastanowić się, jakim osobom naprawdę wiele zawdzięczamy. Z początku myślałem, że będzie to typowa durna akcja, w której będziemy utwierdzać się w błędnym przekonaniu, że bez obecności drugiej osoby zostaje nam tylko rzucić się z Giewontu. Na szczęście okazuje się, że ludzie od alkoholi mają łeb na karku i zrobili naprawdę sensowną reklamę. Zobaczcie:
I o to właśnie chodzi. Mieć grupę przyjaciół, z którymi świetnie spędzasz czas i którzy sami z siebie wesprą cię, gdy to konieczne. A jednocześnie na tyle niezależnych, by doskonale poradzić sobie bez twojego towarzystwa.
Przywiązanie emocjonalne zawsze się mści, ponieważ nigdy się nim nie nasycisz. Jak kupienie nowego gadżetu tylko na chwilę sprawia, że nie pragniesz następnego, tak samo potrzeba kontrolowania drugiej osoby rośnie tym bardziej, im ta kontrola jest większa. Wydaje się nam, że nasze przywiązanie ma dobre strony, ale tak naprawdę stopniowo stajemy się kukiełkami zależnymi od zachowań innych. Gdy natomiast ludzie odchodzą – a odchodzą zawsze – nagle odkrywamy, że nasze życie odeszło wraz z nimi. To trochę przykład od czapy, ale pamiętacie, jak Voldemort uwięził fragmenty własnej duszy w różnych przedmiotach, by stać się niepokonanym? Okazało się, że wystarczy zniszczyć te przedmioty, by przerażający Czarny Pan stał się zaledwie cieniem dawnej potęgi.
Oczywiście nie chodzi o to, żeby izolować się od ludzi i emocji, co zapewne zaraz wytknie mi jakaś pipka w komentarzach. Kluczem jest dążenie do zdrowej równowagi. To nie zawsze możliwe (o ile nie jest się socjopatą), bo w naturalny sposób zależy nam na osobach, które kochamy. Ale życie smakuje naprawdę dobrze tylko wtedy, gdy nasze uczucia (zarówno pozytywne, jak i negatywne) nie stają się czymś, co zaczyna nas więzić i kontrolować.